Wizyty w europejskich miastach zwykle skłaniają mnie do porównań z Warszawą, a szczególnie z miejscem, w którym mieszkam, czyli Żoliborzem. Ostatnio mogłam pospacerować po Berlinie, do którego przyciągnęła mnie kolekcja dawnego malarstwa włoskiego i holenderskiego w Gemaldegalerie. Pruscy Hohenzollernowie wiedzieli, co robią, gdy w XVIII wieku zaczęli zbierać arcydzieła dawnych mistrzów – Cranacha, Durera, Caravaggia czy Rembrandta. Dzięki nim, trzysta lat później, gość odwiedzający kanciasty budynek przy parku Tiergarten może spędzić zachwycające chwile sam na sam z Simonettą Vespucci. Może zakochać się w niej tak, jak robiły to setki oglądających ją przed nim albo tak, jak Sandro Botticcelli, który namalował jej piękny profil.
Gdy dwa dni później wracałam do Warszawy, byłam pod ogromnym wrażeniem tego, co zobaczyłam. Jednak nie były to wyłącznie madonny Rafaella, zimowe pejzaże Breughla czy weneckie obrazy Canaletta. Najbardziej zapamiętałam spokój i ciszę, którymi mogą cieszyć się mieszkańcy Berlina. W środku tygodnia i w środku dnia centrum tej trzy i pół milionowej metropolii wydaje się pustawe. Tak, jakby człowiek był w Zielonej Górze, a nie w mieście dwa razy większym od Warszawy.
Mój hotel położony był pięćset metrów od Bramy Brandenburskiej, a ja miałam wrażenie, że jestem na przedmieściach małego miasteczka. Zero korków, mało aut, dużo rowerów. Zupełnie inna atmosfera niż w Warszawie. Podobne refleksje nachodziły mnie też w Wiedniu, który, tak jak Berlin, postawił na transport publiczny i rowerowy. W obu tych miastach metro jest rozbudowane, wszędzie jeżdżą ciche tramwaje, a na ulicach rządzą rowerzyści, którym kierowcy aut grzecznie ustępują miejsca. Ścieżki rowerowe stały się elementem krajobrazu Berlina i jego mieszkańcy już dawno się do nich przyzwyczaili. Nie ma tam obawy, że jazda rowerem narazi nas na stres lub agresję ze strony właścicieli samochodów tak, jak to się dzieje w Warszawie. Tu regularnie zdarza mi się wątpliwa przyjemność spotkania troglodyty za kółkiem, który uznaje, że skoro kupił sobie samochód, to ma prawo rozjechać to, co mu na drodze przeszkadza.
Niestety Warszawa zachęca mieszkańców do korzystania z aut. Tramwaje jeżdżą za wolno, metro jest przepełnione i ma ograniczony zasięg, a ścieżki rowerowe są tylko w niektórych częściach miasta. Gdy jadę do centrum na rowerze, nadal muszę się liczyć z tym, że nagle ścieżka się skończy i będę miała wybór między ulicą z rozpędzonymi autami a chodnikiem z czyhającymi na mnie strażnikami miejskimi, którzy rowerzystów na chodnikach tępią. Władze miasta, zamiast to zmieniać, poszerzają drogi i budują kolejne mosty, aby ludziom z obrzeży Warszawy łatwiej wjeżdżało się samochodami do centrum.
W tym duchu zaplanowano przeprawę przez Wisłę, łączącą Targówek z Żoliborzem. Położenie Mostu Krasińskiego najbardziej uszczęśliwi znanego dewelopera, budującego ogromne osiedle po drugiej stronie rzeki. Jego mieszkańcy będą mogli bez przeszkód co rano odpalać setki swoich aut, wjeżdżać na nowy most i lądować w ogromnym korku, rozlanym na Wisłostradzie i wokół placu Wilsona. Przy okazji wycięte zostanie ponad 600 drzew i zlikwiduje się korty na Spójni oraz stajnię Agmaję. Zniknie piękna kompozycja drzew i krzewów posadzona wokół wiaduktu na Wisłostradzie. W zamian miasto zbuduje nam rozległe skrzyżowanie i zaleje betonem kolejne zielone tereny.
Dzięki temu zamiast berlińskiej ciszy i wiedeńskiego spokoju zafundujemy sobie więcej spalin i hałasu. Urzędnicy odfajkują kolejną inwestycję, wykonawcy zarobią, a ci, którym to przeszkadza, uznani zostaną za eko-terrorystów. Tak nas, mieszkańców Żoliborza, widzą radni Targówka, którzy przeprawy się domagają i którym smród spalin kojarzy się z postępem. Dlatego polecam im, tak jak i wielu miejskim urzędnikom, podróże do Berlina, Amsterdamu lub Kopenhagi. Może widok tamtejszych rozwiązań urbanistycznych pomoże zrewidować ich muzealne poglądy na to, jak ma wyglądać miasto, w którym się dobrze mieszka?
Monika Libicka