Moja koleżanka podesłała mi link do artykułu zamieszczonego na blogu Travelicious, zatytułowanego „10 miejsc, za które pokochasz Żoliborz”. Tekst jest ciekawie napisany i ozdobiony wspaniałymi zdjęciami magicznych punktów naszej dzielnicy, dobrze znanych okolicznym mieszkańcom. Są tam fotografie restauracji, kawiarenek, parków, a także niezwykle popularnego Targu Śniadaniowego, czyli miejsc, których klimat sprawia, że jeszcze bardziej chce się tu mieszkać. We wstępie autorka zadedykowała swój wpis ludziom, którzy Żoliborza nie znają i nie doceniają, a mogliby tu wpaść i zobaczyć, co tracą.
Muszę przyznać, że nie znajduję w sobie śladów pragnienia, by liczbę tych nieuświadomionych pomniejszać i Żoliborz im jakoś szczególnie przybliżać. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to chwalebne podejście do tematu i powinnam się tej egoistycznej postawy wstydzić, ale nic na to nie poradzę, że tutejsza cisza i względny spokój są dla mnie bezcenne. Tym, którzy chcą odkrywać Warszawę, polecam Saską Kępę, której mieszkańcy od lat głośno się chwalą, że żyją jak na paryskim Montmartrze, dzięki czemu mają milion turystów co weekend oraz smród spalin w dni powszednie, a w czasie imprez na Stadionie Narodowym blokadę ulic i ogłuszający łomot, wskazujący na to, że zarząd obiektu skutecznie walczy o klienta.
Obawiam się, że nadmierna ekspozycja okolic placu Wilsona w mediach mogłaby skutkować tym, co się stało w przypadku rzeczonego Targu Śniadaniowego – czyli tłumami, które co sobotę zadeptują stoiska z rozmaitymi pysznościami. Tłumy wprawdzie zachwycają sprzedawców, ale raczej nie sprawdzają się jako składnik wydarzenia, które startowało jako lokalny przystanek dla lekko skacowanych, sobotnich śpiochów, trafiających tam w poszukiwaniu późnego śniadanka, świeżo wyciskanego soku z pietruszki i grejpfruta albo dobrej kawy.
W dużej mierze urok Żoliborza polega na jego osobności, zdystansowaniu od reszty miasta i lekkim letargu, w jaki popada co weekend, jeśli akurat nic głośnego (lub nagłośnionego w Gazecie Wyborczej) nie dzieje się w Forcie Sokolnickiego. To właśnie ta urocza zaściankowość i zauważalny architektoniczny ład stanowią o wartości tego kwartału miasta. Miasta, które, jak wiadomo, zostało rozjechane przez tysiące samochodów i zajechane przez zagony urzędników i deweloperów, z dużą energią zagospodarowujących każdy skrawek wolnej przestrzeni. Jakimś cudem Żoliborz ocalał, zachowując harmonijny porządek architektoniczny, odziedziczony po pierwszych dekadach XX wieku. Mało jest tu osiedli i apartamentowców mających „zieleń”, „oazę” czy „ogrody” tylko w nazwie. Jeśli takie istnieją to raczej na obrzeżach dzielnicy, tak jak na przykład osiedle „Zielony Żoliborz”, które jest betonową enklawą na dzikich polach w okolicy ulicy Rydygiera i którego nazwa dowodzi dużego poczucia humoru dewelopera. Żoliborz ocalał, głównie z powodu braku wolnej przestrzeni i działek, na których można byłoby wznieść plastikowe pawilony i niepasujące do okolicy biurowce, takie jak ten na rogu Mickiewicza i Bohomolca.
Atutem Żoliborza jest prawdziwa (a nie wymyślona przez pana z agencji reklamowej), pachnąca zieleń, przebarwiająca się jesienią na dziesiątki odcieni brązu i złota, a wiosną wykluwająca się wraz z młodym ptactwem wśród pąków i delikatnego listowia. Na szczęście wydaje się, że wszyscy mieszkańcy naszej dzielnicy mają do zieleni podobny stosunek – im więcej, tym lepiej. Podobnie jak do spokoju i lokalnych inicjatyw, których stale przybywa i które chętnie wspieramy.
Monika Libicka